nicznego, a kucharz Jacenty układał zapasy żywności w ogromnej kobiałce.
Nazajutrz miano ze wschodem słońca wyruszyć, przeto nie zasiadywano się długo i wszyscy poszli spać nie wyłączając Czesia, który miał wielką ochotę zajrzeć jeszcze do psiarni i do stajni, aby pożegnać na długo Zagraja, Arfę i Dogonia, z któremi tyle chwil przyjemnych w lesie przepędził, aby pożegnać deresza i kasztankę, a nawet i bułanego, który chociaż się potykał, miał jednak dla naszego bohatera więcej widoku, aniżeli owo dyrektorstwo in partibus in fidelium, w które wszyscy wierzyli, a o którem tylko on jeden.. powątpiewał.
Wszyscy zasnęli, wszyscy marzyli, i naturalną rzeczy koleją, obudzili się wszyscy.
Jasne słońce oświeciło scenę pożegnania odbywającą się na ganku, ptaszki słyszały odgłos pocałunków i płacz młodszej generacyi państwa Chojnowskich. Wreszcie pani Markowa z Czesiem zasiadła na bryczce, Onufry się przeżegnał, śmignął biczem na krzyż, i ruszył wolnym kłusem.
Po chwili, Wólka i cały obrazek rodzinnego gniadka zniknął z przed oczu Czesia, a każde drzewo przy drodze zdawało mu się jakiemś fatalnem widmem, wydzierającem go z ukochanego ustronia, rzucającem w jakąś tajemniczą przepaść, zwaną przyszłością.
Dyrektor in spe zapłakał. Zapłakała i matka wzruszona łzami dziecka, a stary Onufry przez długoletnią służbę upoważniony niejako do pewnej familiarności, odwróciwszy się do państwa, powiedział:
— Bo i po co, przez urazy Jaśnie pani, — wywozić panicza do tych ta niemców, co nie przymierzając, kiejby żydy szwargoczą a może nawet, Panie odpuść, i nie chrzcone bestye....
Pani Markowa pod wpływem rozczulenia i łez synowskich, stała się skłonną do zwierzeń.
— Bo widzicie, rzekła — panicz się tam wyuczy, a potem będzie miał swoją fabrykę, i będzie bogaty.
— Ha, cóż, ja tam moim głupim rozumem tego sobie rozkalkulować nie umiem, światu nie widziałem, tylko zawdy przy tych koniskach, ale mnie się widzi, że to jakoś dla panicza nie pasuje.
— Dla czego?
— A dyć, przecieć i nasz pan u niemców się nie uczył, a dla tego dobry gospodarz jest, i ziemia mu rodzi, a żydziska pieniędzy dowożą.
Pani Markowa zamyśliła się głęboko, i gdyby ją w tej chwili zapytano, kto ma słuszniejszą racyę, czy pan Władysław, czy stary Onufry, nie wiedziałaby co na to odpowiedzieć. Zasępiła się twarz poczciwej kobiety, a myśl jej pobiegła napowrót do Wólki, gdzie jeszcze siedmioro, jak nazywała, drobiazgu zostało, i gdzie został pan Marek, którego po swojemu, ale serdecznie kochała.
Trzy dni i trzy noce jechała pani Chojnowska z synem, aż dnia czwartego ukazała się przed niemi ładna wioseczka o murowanych budynkach, nad którą z jednej strony wznosiła się wieżyczka kościołka, z drugiej zaś wysoki, dymiący czerwony komin fabryczny.
W tej wiosce kuzyn daleki pani Markowej ksiądz Roman był proboszczem, do niego więc na plebanię zajechali nasi wędrowcy, a pokrzepiwszy zwątlone podróżą siły i otrzepawszy z kurzu, udali się w stronę cukrowni.
Ksiądz Roman ofiarował się wprowadzić ich do Dyrektora, z którym żył w ścisłych stosunkaeh, i kiedy szli opowiedział im wiele o owym niemcu, który opuściwszy swój kraj
Strona:Klemens Junosza - Syn pana Marka.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.