jak fale łany złocistej pszenicy, bieleją chatki wieśniacze, a cały ten obrazek ujęty w ciemną ramkę jodłowych borów, wprawdzie przetrzebionych dobrze, ale jeszcze imponujących zdaleka ogromem i zielenią.
Zresztą, gdzie dzisiaj znajdziesz owe lasy gęste, w których żubry sypiały pod masztowemi sosny, a modrzewie i buki splatały konary w siostrzanym uścisku...
Popłynęło to wszystko powoli, potrochu, a poczciwa stara Wisła wydźwigała tych olbrzymów na barkach srebrzystych, oblała ich łzą pożegnania, i mrucząc na nieoględność ludzką, rzuciła na Bałtyk.
Już wieczór, wracają ludzie z pola — kudłate psisko zagania owce, wozy turkoczą, dziad dzwoni w kościele w sygnaturkę, nie wiele większą od dzwonka u sanek, a domorosły artysta wygrywa na ligawce melodye nieuczone, ale smętne i łzawe jak historya doli kmiecej.
Jeszcze gdzie niegdzie słychać gwary, wreszcie wszystko usypia i nastaje cisza, którą przerywa szczekanie psów, lub turkot oddalonego młyna.
I noc zakrywa przed naszemi oczami ten miły i swojski krajobraz. Ale noc ta jest łagodna, cicha, księżycowa — i czytelnik nie narazi się na zaziębienie ani na katar, jeżeli raczy przejść się myślą po piasczystym gościńcu dla powzięcia wyobrażenia o posiadłości pana Marka Chojnowskiego, właściciela Wólki i białego dworku pod lasem,
A zatem idziemy.
Zamiast jednak zastanawiać się nad głębokością piasku, pokrywającego gościniec, lub zamiast liczyć lipy, które wbrew obyczajom narodowym, dorosły do wcale pięknych rozmiarów, pogawędzimy sobie o samym właścicielu Wólki.
Trzeba wam wiedzieć, iż takich panów Marków niewielu już można naliczyć. Jeszcze jakiś czas, a będziecie ich znali tylko z rysunków Kostrzewskiego, lub pamiętników waszych babek...
Wprawdzie w planie naszej gawędki nie leży kreślenie bjografii pana Marka, na sposób przyjęty przez pisma ilustrowane, wszelako jednak musimy wspomnieć, że pan Marek urodził się w Wólce, a tam wyrósł, zmężniał, utył, posiwiał, wyłysiał, i tam prawdopodobnie głowę położy.
Wieść niesie, że pan Marek w młodości chodził do szkół, w których prawdobodobnie się uczył. Godzi się jednak wątpić czy się wiele nauczył, gdyż z erudycyą nie rad się popisywał, i nie miał nawet zamiłowania do drukowanej bibuły, wskutek czego ani jedna ekspedycya pism perjodycznych nie mieściła go na liście prenumeratorów.
Chociaż pan Marek nie był prenumeratorem żadnego pisma, chociaż nie wiele czytywał, był jednak człowiekiem zacnym, i cieszył się miłością sąsiadów.
Był on jednym z tych poczciwych ludzi, którzy piszą góra przez u i rzeka przez ż.
Nie idzie jednak za tem, żeby pan Marek nie miał być rozumnym. Owszem, na gospodarstwie znał się wybornie, a nawet po długich medytacyach kupił sobie żniwiarkę, która pogodziła go z postępem.
Działo mu się nieźle, chociaż wyrzekał na ciężkie czasy, i miał podobno trochę gotówki, o czem wiedział dobrze ksiądz Symforyan, proboszcz parafii pana Marka.
Kiedyś pan Marek kochał szalenie. Skutkiem tego wstąpił w świętą koniunkturę matrymonialną, z ideałem swych marzeń. Uczucie jego, owa miłość młodzieńcza, przerodziła
Strona:Klemens Junosza - Syn pana Marka.djvu/3
Ta strona została uwierzytelniona.