Zimowe wieczory upływały jednostajnie i cicho, czasem tylko w święto gość się jaki trafił i nowości ze świata przywiózł, ale pani Markowa nie bardzo chętnie tym nowościom użyczała ucha, bo dusza jej była daleko, przy Czesiu.
Czesio zaś był tak niewdzięczny, że znaku życia o sobie nie dawał, a człowiek posyłany co tydzień na pocztę, zawsze z próżnemi powracał rękami.
Tak upłynęło całe dwa miesiące. Nareszcie jednego dnia upragniony list, leżał na stole przed matką, która drżącemi ze wzruszenia rękami rozrywała kopertę, aby jak najrychlej drogą zawartość tego listu przeczytać.
W miarę jednak czytania twarz pani Markowej przybierała wyraz coraz smutniejszy, nareszcie, kiedy doszła do końca, wybuchnęła głośnym płaczem.
— Mój Boże, mówiła, zawsze miałam jakieś przeczucie, żeby go tam nieoddawać...
Usłyszawszy płacz żony, pan Marek wszedł do pokoju.
— Co to jest? zapytał.
— Patrz nieszczęśliwy ojcze, czytaj co oni tam z naszem dzieckiem wyrabiają.
Pan Marek wziął list i czytał go w milczeniu po chwili zaczął uspakajać wzruszoną matkę.
— Ależ moja droga, cóż mu złego robią?
— Jak to więc nie widzisz, że to słabe, delikatne dziecko, musi wstawać do dnia...
— Przecież ja sam do dnia wstaję, a jednak jestem dzięki Bogu zdrów...
— Ty jesteś stary, przyzwyczajony, wreszcie podoba ci się tak robić, jesteś u siebie w domu.
— No, rzekł pan Marek, toć to jeszcze nie takie męki, wreszcie kto rano wstaje, temu pan Bóg daje...
— Dziecko nie ma godziny odpoczynku...
Pan Marek zaczynał się niecierpliwić.
— Młody jest odrzekł, niech pracuje, będzie miał swój kawałek chleba to odpocznie.
— Człowieku, ty serca chyba nie masz, czy nieczytałeś na własne oczy, że go ten dyrektor z góry traktuje.
— Bardzo dobrze niech słucha za młodu, będą go na starość słuchali.
— I ty to mówisz, ty! ty! ty! wołała pani, ja od ciebie to słyszę, nie, to być nie może, mnie słuch myli. — Więc ty go myślisz tam zostawić na pastwę tym niemcom, którzy nie mają względu na dziecko, na jego delikatne zdrowie, na dobre urodzenie, ty to mówisz? i ty myślisz zapewne trzymać go dłużej w tej niewoli. Chyba mnieby tutaj zabrakło, nigdy na to niepozwolę i proszę cię stanowczo, żebyś we dwadzieścia cztery godzin posłał po niego konie, i żebyś mi go tutaj za tydzień sprowadził. Do domu żebyś go sprowadził, wyraźnie ci to mówię. Dobranoc!
I z temi słowy pani Markowa trzasnęła drzwiami tak silnie, że aż się wszystkie szyby
Strona:Klemens Junosza - Syn pana Marka.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.
VII.