— Ależ nie tak gwałtownie, mówił pan Marek wieszając burkę na gwoździu, uspokój się aniołku, poślę po niego, poślę...
— Kiedy poślesz? zaraz poślij, bo oni tam dziecko zamordują.
— Kiedy poślę, to znowu inna kwestya, niech no pierwej praktykę ukończy, to sam po niego pojadę.
Tego tylko było potrzeba, aby tamy żalu macierzyńskiego pękły.
— Ach ty nie godziwy człowieku! ty ojcze bez serca, ty mężu bez uznania, wołała pani Chojnowska w najwyższem oburzeniu, nie masz litości nad dzieckiem.
— Otóż nie poślę! rzekł stanowczo pan Marek.
— Poślesz!
— Nie poślę.
— Otóż poślesz!
— Ani myślę!
Bóg wie do jakich konkluzyi doprowadziła by ta małżeńska wymiana not gabinetowych, gdyby gwałtowne ujadanie psów na dziedzińcu nie oznajmiło gościa.
Zwrócono oczy ku drzwiom, i o dziwy! kwestya małżeńska rozstrzygnęła się od razu.
Do pokoju wpadł Czesio.
— Jak żyję nic podobnego nie widziałem.
— Jeżeli mam prawdę powiedzieć — to ja nie słyszałem nawet o takiem gospodarstwie.
— Co pan dobrodziej myśli, u nich wszystko tak.
— Dziwne rzeczy mi sąsiad kochany powiadasz.
— Co to dziwne, bardziej się pan zadziwi jak mu powiem, że tam nawet i psy niepróżnują.
— Psy?
— A no psy, tak mi Panie Boże dopomóż, na własne moje oczy widziałem: ogromne czarne psisko masło robi.
— Nie może być.
— Bodajbym tej lampki wina niewypił jeżeli kłamię, chociaż przyznam się, że gdyby mi to kto powiadał nie chciałbym temu dać wiary ale swoim własnym oczom trudno nie wierzyć.
— Więc widziałeś sąsiad na własne oczy?
— Ot tak nieprzymierzając jak was tutaj widzę, pies chodzi w takim małym deptaczku i masło robi.
— Dziwne rzeczy, wprawdzie jeszcze dawniej widziałem w jednym Bernardyńskim klasztorze jak pies pieczeń na rożnie obracał, ale żeby miał masło robić, o tem pierwszy raz słyszę.
— Ale powiadam wam moi panowie, że to tylko patrzeć co się tam wyrabia, krowy karmią brukwią gotowaną — żadnej parokonnej fornalki nie zobaczysz...
— A jakżeż w pojedynkę?
— Gdzietam panie, trójkami — po trzy konie w pługu, po trzy w bronie, w wozie, a nawet jak orzą wołami to i tam w trójkę...
— Ależ to czyste marnotrawstwo.
— Marnotrawstwo, albo i nie bo powiadam wam jakem zobaczył jakie to oni fury zboża wieźli, tom się za głowę złapał... wóz jak stodoła.
Tak sobie, w rok po opisanych wyżej zdarzeniach, gwarzyli w handelku trzej nasi znajomi. Przyjechali do miasteczka na jarmark spotkali się przy butelce i gawędzą o różnych rzeczach.
Był to pan Maciej z Woli Wrzeszczącej, marszałek Sapajło z wielkich Patyków i nasz pan Marek z Wólki.
Wypili sobie parę buteleczek i słuchali jak pan Maciej, który w swoich stronach za ultra postępowca uchodził, opowiadał dziwne dziwa