o jakiemś wzorowem niemieckiem gospodarstwie na kujawach.
— Powiadam wam, prawił, że oni nie znają tych naszych małych młocarni, mają parowe. Przyprowadza taką maszynę na pole i ani się obejrzysz tak stertę zboża zmłóci i już panie do stodoły nie ma co zwozić tylko prosto do spichrza.
— Dawno sąsiad z tamtąd powrócił, pyta pan Marek.
— Tydzień temu jak tam byłem — właśnie odwoziłem tam mego synowca, który prawdopodobnie zabierze po mnie Wolę, chciałem żeby się przyzwyczaił do porządnego gospodarstwa i oddałem go na praktykę.
Pan Marek zamienił się w słup.
— A miałem go oddać tutaj gdzie blisko ciągnął dalej pan Maciej, to już wolałem zawieść go dalej, bo tam przynajmniej coś zobaczy, a u nas na tych naszych zakątkach, kto się może czego nauczyć?
— Bieda to z dziećmi, rzekł pan Marek, któremu los Czesia leżał na sercu kamieniem. Ot pamiętacie przed dwoma laty, kiedyście byli u mnie więc uradziliśmy oddać mojego chłopaka do cukrowni i byłby z niego człowiek. Ale wyobraźcie sobie, chłopak ambitny, nie chciał tych Niemców słuchać i uciekł panie dobrodzieju. Chciałem go odwieźć napowrót, ale jak mi żona zaczęła płakać i lamentować machnąłem ręką... i
— I cóż, odwieźliście go do Warszawy...
— A no cóż było robić. Prosiłem perswadowałem upierałem się, ale jak mi zaczęli głowę klekotać; musiałem zgodzić się na wszystko. Umyśliło mu się koniecznie, że będzie aptekarzem.
— Co, aptekarzem? zapytali jednocześnie pan Maciej i marszałek.
— A tak aptekarzem, wyraźnie wam powiadam, ale ja wiedziałem naprzód, że to się psu na budę nie zdało...
— No i to chleb, wtrącił pan Maciej, jeżeli zechce pracować, to za lat parę może mieć własne utrzymanie, a potem może i własną aptekę założy.
— Ciekawy jestem gdzie ją założy, chyba w Wólce za stodołą, rzekł z gniewem pan Marek.
— Przecież są miasta na to, a na wsi nikt apteki nie zakłada.
— Ale mój Czesław, to może i założy, bo już od trzech dni jest w domu.
— Jakto więc wrócił?
— Wrócił, uciekł po prostu, mówiąc między nami, mówi że ciężko, że to nie dla niego robota.
Sąsiedzi kiwali smutnie głowami, żal im było biednego pana Marka, który tyle miał z chłopcem kłopotu a pan Marek chciał się przed nimi użalić i wypowiedzieć to co mu najwięcej dolegało.
Kazał tedy podać butelkę starego węgrzyna a że wino usposabia do zwierzeń więc też puścił wodze głosowi zbolałego serca i szeroko sąsiadom o swoich utrapieniach opowiadał.
— Próżniak jest mówił, chciałby bąki zbijać przejeżdżałby się tylko po świecie, różnych zawodów próbował, a tu ciężko, okropnie ciężko... a przecież i dziewczyny są w domu i jeszcze chłopców kilku a ja już stary jestem...
— Co tam sąsiad prawisz, nie bierz sobie tego tak dalece do serca wszystko się jeszcze odmieni, pokieruje się dobrze, tak pocieszał strapionego ojca pan Maciej, zaś pan marszałek uporczywie milczał.
— Cóż mam z nim robić, bójcie się Boga poradźcie mi przecie, bo ja doprawdy i głowę już straciłem.
Strona:Klemens Junosza - Syn pana Marka.djvu/36
Ta strona została uwierzytelniona.