— Oddajcie go do tego gospodarstwa niech praktykuje mówił pan Maciej, ja tam pojadę nie długo, mogę zabrać go z sobą, przyjmą go bez żadnej zapłaty.
Panu Markowi podobała się ta myśl, a podobała z tej przyczyny, że ojciec naszego bohatera, chociaż nigdy prawie żadnych teoryi nie wygłaszał w duszy jednak był konserwatystą, co więcej nawet, uznawał potrzebę kastowości. Według jego przekonań syn gospodarza powinien być gospodarzem, syn kupca kupcem, a syn rzemieślnika rzemieślnikiem. Zawsze marzył o tem, że i jego pierworodek będzie kiedyś dobrym rolnikiem, że się ożeni bogato, i żyć będzie patryarchalnie używając w swoim powiecie dobrego imienia i ciesząc się przyjaźnią i życzliwością sąsiadów. Według pojęć pana Marka gospodarstwo rolne był to jedyny szlachetny zawód, a pozycya obywatela ziemskiego najzaszczytniejszą pozycyą na tym padole płaczu.
Jeżeli zaś, w pokierowaniu losem swego syna odstąpił cokolwiek od swoich przekonań, to uczynił to tylko słuchając rad szwagra o którego rozumie wysokie miał zawsze wyobrażenie, ustępując prośbom żony i idąc za głosem sąsiadów, którzy ten projekt chwalili.
To też usłyszawszy propozycyą pana Macieja rzucił mu się na szyję wołając:
— A mój drogi sąsiedzie niechże cię uściskam, to mi rada dopiero. Zawsze marzyłem o tem żebym mego chłopca widział gospodarzem i obywatelem. I on chyba już tego chleba nieporzuci, bo przecie wyrósł na wsi, tutaj się wychował, tutaj...
— Bąki zbijał! wtrącił pan Maciej.
— I bąki zbijał, mówił pan Marek z płaczem. Zbijał bo młody, i ja zbijałem i sąsiad kochany to samo robiłeś i marszałek bąki zbijał. Od czego u djabła młodość...
— Więc kochany panie Marku jak widzę nie pogardzilibyście moją radą i przysługą.
— Ależ sąsiedzie kochany... panie Macieju, Maciusiu mój drogi... zbawco! rękami i nogami czepiam się tego, niech jedzie, zaraz go wyprawię, niech się uczy i wyjdzie na ludzi.
— No więc dobrze... dobrze, mówił pan Maciej w uściskach sąsiada — jedziemy, tylko mój sąsiadeczku stanowczo bo jak wam żona...
— Do licha! przecież u milion fur beczek ojcem jestem...
— Powoli, powoli... bądźcie gotowi jak będę miał wyjeżdżać to dam znać do Wólki i przyślecie mi chłopca...
— Lepiej sam przyjedź panie Macieju taki miły gość zawsze jest pożądany i witany mile.
— No i cóż panie marszałku co pan na to powiadasz?
Pan Sapajło uśmiechnął się jakoś dwuznacznie i powiedział:
— Kiedy rada pana Macieja tak wam do serca przypadła, cóż ja mam już tutaj mówić...
— Ale owszem, marszałku powiedz co ty o tem myślisz.
— No dobrze, kiedy już chcecie koniecznie to i ja wam swoje racye powiem.
— Owszem słuchamy bo przecież znamy waszą życzliwość.
— Widzicie, mówił pan Sapajło, pan Maciej ślicznie mówi, chłopak jeszcze młodzieńki, niech tam się trochę w gospodarstwie przetrze. A po kilkn latach niech mu tylko wąsy cokolwiek odrosną weźcie go zawieźcie do rejenta.
— A cóż to chcesz go sąsiad na pisarczyka wykierować?
— Otóż to bieda jak kto nie słucha i przerywa.
— Ale bo na co go mamy wozić po rejentach.
Strona:Klemens Junosza - Syn pana Marka.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.