nie posiano, i trapi porządnych obywateli zbytecznem gadulstwem.
Podlasie ta błogosławiona kraina piasku i westchnień znikła dawno z przed moich oczu, a dworek w Wólce, państwo Chojnowscy i ich sąsiedzi zostały w pamięci, w której wyryły się jako obrazki śmieszne ale nie karykaturalne, bo obok drobnych śmieszności, miały wiele uczucia, szlachetności i serca, słowem posiadały wiele tych przymiotów, których napróżno nieraz chcielibyśmy szukać w ludziach uchodzących za powagi wzory i autorytety.
Dużoby się dało o tem powiedzieć ale szczupła ramka maleńkiego obrazku nie pozwala przepełniać tła zbytecznemi akcesoryami i dlatego przechodzimy do dalszego ciągu a raczej dokończenia niniejszej gawędki.
Było to w Warszawie, kiedy świeże tchnienie wiosny, wywołuje tłumy na ulice; prowadzi je do ogrodu i na spacery. W tej porze właśnie, kiedy każdy spieszy, aby odetchnąć świeżem powietrzem, otworzyć okno... odmłodzić się ożywić i ogrzać pierwszemi promieniami słońca, które tak cenimy na wiosnę, a przed którem tak uciekamy w lecie.
Szedłem i ja za tłumem, dążąc ku Łazienkom i myśląc o owych rzeczach i głębokich i wielkich, które znamy wszyscy pod skromnem mianem niebieskich migdałów. To zamyślenie i medytacye przerwała ciężka jakaś dłoń którą poczułem na ramieniu. Obejrzałem się i ujrzałem wąsate oblicze pana Macieja z Woli Wrzeszczącej.
Uśmiechał się, a raczej śmiał szczerym naturalnym śmiechem właściwym tylko dzieciom pól i lasów. Śmiechem, który nie ma najmniejszego podobieństwa do owego przymusowego skrzywienia ust, tak powszechnego między mieszczuchami.
Ucieszyłem się serdecznie zobaczywszy przedstawiciela podlaskiego postępu i wroga konserwatyzmu. Rumiana fizyognomia tego jegomości przypomniała mi odrazu chwile spędzone w Wólce i jej okolicach i byłem bardzo rad sposobności, że mogę usłyszeć wieści o moich dawnych znajomych.
— Jakże się miewacie kochany panie Macieju, zapytałem poddając rękę uściskowi muskularnej dłoni, mogącej śmiało rywalizować z ręką Goliata, Samsona i innych tego rodzaju potentatów.
— Jak groch przy drodze, mój dobrodzieju. Przyjechałem tutaj po nasiona, a że to dziś święto i niewiele można zrobić to się człowiek włóczy po ułicach i gapi na to rojowisko ludzi i las domów.
— Zawsze jednak, rzekłem pan dobrodziej Woli w dzierżawę nie puścił, sam w niej gospodaruje.
— Sam, sam, mości dobrodzieju pracuję na swym zagonie jak mogę....
— A sąsiedzi?
— Ho! ho, ho, mój kochany, anibyś poznał jak się wszystko zmieniło. Pan Marek poszedł ad patres. Poczciwa dusza szkoda go. Człowiek był dobry, sąsiad zacny tylko mąż słaby.
— I dawnoż się to stało?
— Trzy lata mój dobrodzieju, trzy lata... Pochowaliśmy go uczciwie, jak zasłużył na własnych ramionach pół mili na cmentarz zanieśli, a ksiądz Symforyan taką mowę powiedział, żeśmy się panie jak bobry popłakali.
— Szkoda go, tymbardziej że miał tak liczną rodzinę.
— Zapewne mój dobrodzieju, to też jak jego zabrakło, wszystko zaczęło powoli iść na marne. Pani Markowa oddała rządy w ręce tego urwisa, który jak może jaki grosz wyciągnąć to wyciągnie i zaraz jedzie gdzieś niby to po żonę ale najczęściej w mieście siedzi i bawi się z godnymi towarzyszami.
Strona:Klemens Junosza - Syn pana Marka.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.