wiejska z równem nabożeństwem uklęknie przed taką figurką, jakby uklękła przed dziełem Canovy lub Michała-Anioła.
Jesteśmy tedy przed dworkiem. Czemu jednak gdy cisza nocy otoczyła całą okolicę, gdy wszystko spoczywa błogim snem ujęte, czemu jednak w okienku pana Marka jaśnieje światełko? Żeby na to odpowiedzieć, trzeba zajrzeć przez okno.
Nad stołem pochylony siedzi pan Marek, znać ważną sprawą zajęty, ponieważ widzimy tylko jego łysinę oświetloną niepewnym blaskiem łojówki. Przed nim leży szmat papieru, stoi atrament w flaszeczce pozostałej po kroplach na robaki, leży kilka piór gęsich skazanych na to, aby jednym końcem strzedz czystości fajki pana Marka, a drugim wzbogacać literaturę familijną. Pan Marek pisze.
Nie sporo mu jednak idzie — od czasu do czasu podnosi głowę, pociąga ogromną ilość dymu z pieprzowego cybucha, i wygląda w owej chwili jak Jowisz siedzący w chmurach i rzucający pioruny.
Nie myślimy być tak niedyskretnymi, aby kopiować utwory pana Marka, i wywoływać przez to złośliwe komentarze co do ortografii, o jakiej ani profesor Małecki ani Ks. Malinowski nie słyszeli. Nie możemy jednak powstrzymać się od przytoczenia treści tych utworów.
Pierwszy z nich zaadresowany: „do własnych rąk Imć Pana Czesława Chojnowskiego, ukochanego syna i ucznia klassy III Gimnazyum,“ wzywał adresanta aby przyjechał pod dach rodzicielski, oraz aby miał w drodze baczenie na starego Onufrego woźnicę, który znany był ze swej słabości do kieliszka.
Drugi zaś utwór adresowany do właściciela handlu winnego i korzennego, był po prostu spisem rozmaitych ingredyencyi gastronomicznych — prośbą o łaskawe nadesłanie takowych wraz z rachunkiem.
Dwa te dokumenty niesłychanie ważne w życiu naszego bohatera, były wykonaniem rozkazu dziennego, który wyszedł z różanych usteczek pani Markowej, i brzmiał mniej więcej temi słowy:
— Mój Mareczku, trzeba Czesia odebrać ze szkół, i trzeba pojutrze przyjąć gości. Właśnie na ten dzień nadjedzie mój braciszek z Galicyi, i jako człowiek bywały i mądry, poradzi nam najlepiej, co mamy robić z dzieciakiem.
— Dobrze moja duszko, odpowiedział pan Marek.
— Wypraw więc Onufrego na całą noc, niech jedzie do miasta, przywiezie Czesia i sprawunki według tej karteczki załatwi.
— Dobrze mój aniołku.... odrzekł pan Marek, a po chwili, gdy żona wróciła do swego pokoju, zasiadł nad stołem i uczynił te dwa wypracowania piśmienne, o jakich wspomnieliśmy przed chwilą.
Skończywszy pisanie opieczętował listy sygnetem, na którego olbrzymim krwawniku wyryte było wyobrażenie herbowej tarczy domu Chojnowskich, zapalił olbrzymią latarnię oplecioną drutem zielonym, latarnie która nie wyjdzie nigdy z mody na Podlasiu, tej krainie konserwatyzmu i piasku, i uzbrojony długim sękatym kijem udał się do stajni, skąd tubalny głos jego rozchodził się po wszystkich zabudowaniach folwarcznych.
W pół godziny potem, dwa grube, łyse kasztany ciągnęły po gościńcu żółty wózek węgierski, na którym kiwał się w różnych kierunkach na pół śpiący Onufry, nie przewidując nieszczęścia jakie go spotkało.... gdyż sławny bat na trzcinowej kozicy, godło jego maszta-
Strona:Klemens Junosza - Syn pana Marka.djvu/5
Ta strona została uwierzytelniona.