Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/10

Ta strona została skorygowana.

Prawda, na moje sumienie, prawda! My gonimy wiatr, cała nasza robota koła wiatru, nasze dochody, nasze utrzymanie, nasze gospodarstwo, nasz majątek, to jest... wiatr, tyle co dmuchnąć... fu! Kto wam o tem powiedział, Piotrze?
— A no, tak sobie myślałem...
— Ślicznieście myśleli! Jak wam się chce jeść, to wasza żona doi krowę, bierze z dołka kartofle, z komory kaszę i okrasę i gotuje dla was jedzenie, prawda?
— Juści, jakżeby inaczej?
— Was głowa nie boli, bo wiecie, że w oborze waszej jest krowa...
— Trzy ogony jest, z łaski Boga.
— Wy wiecie, że w dołku są kartofle, w komorze kasza i mąka... nie macie frasunku o chleb, bo w stodole waszej nie brak żyta, a jak moja żona i moje dzieci chcą jeść, to ja nie pójdę do komory po kaszę, ani po kartofle do dołka, bo nie mam dołka i komory, tylko lecę na rynek, na wieś, do innego miasteczka na jarmark, kręcę się koło folwarków, koło chałup, gonię wiatr... Tak, tak, wyście wielką prawdę powiedzieli, Piotrze! A czy wam się zdaje, że to łatwo wiatr gonić? Czy wy myślicie, że on nie ucieka, że za nim inni żydzi nie pędzą? Oj, oj, jak gonią, jak oni pędzą!... Za jednem dmuchnięciem pędzi trzech, dziesięciu, piętnastu, cała gromada...