zdaje, dobrze z nami; żona moja ma towarzystwo i pomoc, a dziewczyna prawie macierzyńską opiekę. Smutnoby mi było rozstać się z nią kiedy, ale jeżeli się trafi partya odpowiednia, to oczywiście dopomogę, a nawet i wyposażę...
Pan Eugeniusz zamyślił się...
— Tak jest — rzekł po chwlii — dobrze zrobisz, tylko że w naszej okolicy, pustej prawie, nie widzę odpowiedniego kandydata.
— A cóż na to poradzić?
— Możeby i można...
— W jaki sposób?
— Dopomogłaby w tem moja siostra. Ona prowadzi dom otwarty, młodzież tam bywa, nie sposób przypuścić, żeby panna takiej urody jak Władzia, nie znalazła konkurenta, zwłaszcza, że jej sąsiad uposażenie jakieś dać obiecujesz. Ja mówię przez życzliwość dla niej. Panienka niezamożna, na co i na kogo ma tu czekać; byle się trafił człowiek przyzwoity, a mogący swoją pracą zapewnić jej byt, niech wychodzi bez namysłu. Jeżeli ci się, panie Marcinie, moja myśl podoba, napiszę list do siostry i pod jakimbądź pozorem pannę Władysławę wyślemy. Przekonasz się, że los zrobi.
Pan Marcin za dobry pomysł sąsiadowi dziękował, ale korzystać z niego nie chciał na razie.
— Trudno mi się z tą myślą pogodzić tak
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/101
Ta strona została skorygowana.