Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/103

Ta strona została skorygowana.

Wreszcie podniosła głowę, otarła oczy i spojrzała dokoła. Jakaż zmiana raptowna! Ten milutki, zaciszny, cichy pokoik, w którym jej tyle chwil szczęśliwych upłynęło, ten kącik, w którym czuła się u siebie — nagle wydał jej się zupełnie obcym, chłodnym, pustym. Już go nie może nazwać swoim, bo otworzono jej nagle oczy, przypomniano, że jest sierotą na łasce zacnych ludzi, ale tylko na łasce... Marzyła niegdyś, że nigdy się z tym domem, z rodziną tą nie rozłączy, że przyjdzie czas, kiedy się z nią jeszcze bardziej, jeszcze serdeczniej zespoli. I tak jej dobrze było w tych złudzeniach, tak słodko, aż nagle daje się słyszeć głos boleśnie raniący: „na co tu czekać będzie, i na kogo?“
Prawda, prawda, człowiek, który to powiedział, ma słuszność; jej miejsce jest gdzieindziej. Gdzie? Wszystko jedno, gdziekolwiek między obcymi, w obowiązku, przy pracy płatnej za dnie, czy za lata, wśród chłodnych murów miejskich, czy gdzie daleko, w ustronnem zaciszu wioskowem, wszystko jedno. Wszędzie, byle nie w tym domu, nie przy tych ludziach, których ukochała tak serdecznie.
Trzeba odejść daleko, jaknajdalej, koniecznie, inaczej być nie może. Dotychczas miała złudzenia, snuła przędzę rozkosznych marzeń, życie wydawało jej się pięknem, uroczem, pełnem czaru — nagle