Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/104

Ta strona została skorygowana.

otworzono jej oczy, spadła z obłoków na ziemię. A może to tylko egzaltacya, może uprzedzenie? Przecież oboje wujostwo byli dla niej zawsze tak dobrzy; on jak ojciec, ona jak matka rodzona; przygarnęli ją do siebie, wychowali, zawsze otoczona była opieką i troskliwością; przecież i teraz nie zamykają przed nią drzwi swego domu, nie każą tułać się po świecie; jeszcze przed dwiema godzinami wuj życzył jej dobrej nocy, z życzliwym, przyjaznym uśmiechem, a ciotka ucałowała ją serdecznie... Dobrzy ci ludzie nie zmienili się w niczem względem niej, zawsze są jednakowi, poczciwi i szlachetni... a jednak trzeba ich opuścić, trzeba... Pan Eugeniusz słusznie powiedział: co ona ma tu robić, na co i na kogo czekać?
Zasmucona dziewczyna drży na tę myśl, ale pójdzie. Tak, pójdzie, musi się oddalić. Nie weźmie z sobą nic, oprócz skromnej sukienki i oprócz fotografii otrzymanej niedawno; to przecież niezaprzeczona jej własność, nosi na sobie wyraźny napis: „dla Władzi.“ Jedyny to jej majątek, skarb jedyny.
Jak tam, na świecie, między obcymi, musi być pusto i chłodno, jak boleśnie da się uczuć brak domu i swoich! Nadejdzie lato, z niem wakacye — tu będzie gwarno, wesoło, dobrze... a tam? Co tam będzie, i jak będzie... któż odgadnie. — Cze-