Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/106

Ta strona została skorygowana.

turkawek i wesoły szyderczy głos kukułki. Słońce przyświeca wspaniale, piecze twarde grzbiety kosiarzy, palącymi promieniami suszy ściętą trawę. Ziemia, drzewa, trawa, woda wszystko jaśnieje w złocistych blaskach, niby w aureoli promiennej, czasem tylko przelotny biały obłoczek chwilowo słońce zasłoni i długi, szybko niknący cień rzuci na falującą zieleń zbóż, na łąkę.
Wszędzie, gdzie okiem rzucić, widać ruch i życie, ludzie przy pracy, pyzate, jasnowłose dzieci dobytku na pastwiskach strzegą, wszystkich wywabiło z domów jasne słońce i myśl o nagromadzeniu zapasów na ciężkie dni zimowe.
Od strony lasu, drogą do miasteczka wiodącą, idzie Mosiek, ale jak on idzie!
Nie przygarbia się, dawnym obyczajem, nie powłóczy nóg za sobą, nie ma na plecach worka, głowę trzyma do góry, patrzy wprost przed siebie, śmiało, zdaje się, że odmłodniał.
Możnaby myśleć, że radził się znakomitego lekarza, odbył długą kuracyę. Kąpał się i pił wody mineralne... Wcale nie! Możnaby przypuszczać, że wypoczywał długo, wyspał się, siedział przy ciepłym piecu, nie włóczył się po wsiach, nie gonił wiatru... Także nie. Więc może go odmieniono? Też nie, jest ten sam, zupełnie ten sam co dawniej, tylko teraz ma trochę pieniędzy, posłuży-