— Zawżdy — rzekł chłop — wy swoje żydowskie spekulacye macie, nie tak, to owak, a przecie uda wam się coś wyszachrować.
— Żeby nasze wrogi to wychorowali, co nam się uda wyszachrować! Nie łatwe życie... Naprzykład teraz, wy myślicie, że ja z wami jadę dla zabawki, czy dla spaceru. Nieprawda, ja gonię wiatr, ale sami widzicie, jakie to głupie gonienie. Wiatr ucieka, ja proszę, żebyście popędzali konia, a wy się wleczecie powoli, jak żyd ze smołą. Takim sposobem nie dogoni wiatru.
— Ha, ha... toście dopiero wykręcili. Którędy to kołował! Przez komorę, przez dołek, a do mego konia przecie trafił! I za cóż ja będę dla was bydlątko siłował?
— Wiecie, że się znam na grzeczności, odsłużę. Dowieźcie mnie tylko do Bud, do karczmy... Mam szynkarzowi kilka słów powiedzieć, a stamtąd piechotą na folwark polecę. Dziedzic zapewne jest w domu?
— Gdzieżby miał być?
— Chciał wyjechać...
— Nie wiem, ale chyba rzadko kiedy on wyjeżdża...
— Pośpieszcie, proszę was.
Chłop machnął biczem... tłusty mierzynek wstrząsnął łbem i pobiegł drobnym truchcikiem, parskając.
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/11
Ta strona została skorygowana.