nie miałbym na jutro. Dziwię się, że mnie na to namawiasz; nie jestem przecie chłop, który jak dostanie flaszkę do ręki, to jej nie wypuści pierwej, aż czyste dno zobaczy...
— Prawda, zapomniałam... Wielka szkoda, że nie mamy jeszcze swego szynku, nie potrzebowałbyś sobie wymierzać po kropli, mógłbyś się posilić, ile byś chciał...
Mosiek rozśmiał się.
— Ty każdą drogą do swego przychodzisz.
— A ty mnie słuchać nie chcesz.
— No, no, daj pokój...
— Ja chcę mieć szynk, słyszysz ja chcę!
— Będziesz miała jeszcze coś lepszego...
— Co? może marny sklepik...
— Cicho, cicho, dość! Pan Bóg dał święto, nie godzi się rozmawiać o interesach. Grzech! Fe!...
— Na taki argument, pani Mośkowa umilkła, małżonek jej zaczął śpiewać płaczliwie, i aby nie dopuścić do rozmowy, której prowadzić nie chciał, śpiewał coraz głośniej i dźwięki tej pieśni rozchodziły się daleko i łączyły z innemi dźwiękami. We wszystkich domostwach małej mieściny jaśniały zapalone świeczki w ciężkich lichtarzach mosiężnych, w starożytnych wieloramiennych świecznikach i pająkach, a nad miastem w górze unosił się blady
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/117
Ta strona została skorygowana.