księżyc i srebrzył blaskami swych promieni ziemię i ludzkie siedziby.
Koło północy świeczki dopaliły się w lichtarzach i zgasły, mieścina w sen zapadła; pieśni ucichły, a ciszę przerywało tylko kiedy niekiedy szczekanie psów. Mosiek położył się, ale usnąć nie mógł, ciągle myślał o wielkim majątku... W pół śnie, pół czuwaniu widział się coraz większym kupcem, coraz bogatszym, mieszkał w wielkiem mieście... jeździł karetą. Zdawało mu się, że słyszy turkot jej kół toczących się na bruku.
Ten turkot zwiększa się, potężnieje, psy zaczynają ujadać. Mosiek się budzi. Śliczny sen; turkot karety, to znaczy wielki majątek, a szczekanie psów to zazdrość ludzka. Daj Boże, ażeby się sprawdziło, niech zazdroszczą; owszem...
Ale to nie sen, tylko rzeczywistość... Mosiek wstaje, idzie do okna, patrzy — tak: są dwa powozy i bryczka, zatrzymały się tuż przy domostwie Mośka, słychać rozmowę, śmiechy narzekania.
— Co za szkaradna dziura! — woła ktoś.
— To ma być miasto? Wy to nazywacie miastem? To zbiorowisko nędznych chałup...
Mosiek plunął.
— Co to za magnaci — pomyślał i czego chcą... Nie podoba im się miasto a więc po co tu przyjechali, kto ich prosił...
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/118
Ta strona została skorygowana.