Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/119

Ta strona została skorygowana.

— Ostatecznie w tem sławnem mieście panna Wiktorya zemdleje — dał się słyszeć głos młody i dźwięczny. — Pozwolić na to nie można, w jakikolwiek bądź sposób, musimy zdobyć tę małą Jerozolimę...
Mosiek cofnął się od okna.
— Nie bądź taki wojowniczy — odezwał się głos drugi — taka forteca zdobywa się bez wystrzału, rublem...
Mosiek z przyjemnością przekonał się, że jednak w towarzystwie tych waryatów znajduje się jakiś człowiek rozsądny. Postanowił tedy zbadać o co idzie. Wsunął nogi w pantofle, włożył kapotę, aksamitną czapkę na głowę i śmiało wyszedł przed dom...
— Żywa dusza, żywa dusza! — zawołano. — Panie starozakonny, panie kupiec... Prosimy bliżej.
— Co państwu potrzeba?
— Pić, cokolwiek pić... bo jedna z naszych pań jest bliska zemdlenia.
— Czy pan dobrodziej — rzekł Mosiek — nie widzi studni tuż przed sobą?
— Widzę, ale jaka w niej woda? Zapewne z bakteryami, z robakami, obrzydliwa...
— Jak woda.
— Nie filtrowana?.
— Ja nie słyszałem o takiej wodzie, jak ży-