ję. Całe miasto z tej studni czerpie i wszyscy piją...
— Ja naprawdę zemdleję — odzywa się cienki głosik kobiecy — słabo mi się robi...
— Słyszy pan, panie kupiec?
— Słyszę, słabo, to jest źle, słabego trzeba ratować. Doktora u nas w mieście nie ma, ale jest felczer, Berek, wielki znawca, lepszy niż nie jeden doktór. On umie krew puścić, ząb wyrwać, bańki postawić, on wszystko umie. Mieszka obok, można go obudzić.
— Nie trzeba felczera, tylko jakiego napoju; kawy, herbaty, przecież chyba tego dostanie.
— Nie bardzo; teraz noc, wszyscy śpią a choćby nie spali, to święto, szabas...
— Więc nic nie ma?
— Owszem, wszystko jest, tylko nie dziś, nie teraz...
— Mam myśl! — zawołał młody człowiek, i wyskoczył z powozu.
— Co? jaka myśl?
— Jak zawsze, genialna. Panie kupiec czy w waszem sławnem mieście znajdują się apteki?
— Na co apteki? Na co ma być dużo aptek? Jest jedna, to dość.
— Tam dostaniemy wody sodowej i panna Wiktorya będzie uratowana...
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/120
Ta strona została skorygowana.