Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/121

Ta strona została skorygowana.

— Doskonale! Rzeczywiście myśl dobra.
— Gdzież ta apteka?
— Ja wiem — odezwał się jeden ze stangretów — zaprowadzę panów...
— Lepiej niech on pójdzie i przyniesie.
— Może być i tak; ale trzeba, żeby który z panów pofatygował się ze mną.
— A to na co?
— Aptekarz nie lubi, gdy go w nocy budzą, gotów mnie jeszcze zdyfamować.
— W takim razie chodźmy wszyscy, całą gromadą, panowie i panie, w obec dam musi być grzeczny.
— Brawo! Napad na aptekę. Podróż urozmaicona z przygodami. Droga jest tak monotonna, że należy nam się słusznie pewne urozmaicenie, a kurz tak dokuczył, że woda sodowa będzie nietylko ochłodą, ale zbawiennem lekarstwem.
Wesoła, rozbawiona gromadka, poszła za stangretem w boczną uliczkę, przy której znajdowała się oficyna zdrowia. Mosiek zbliżył się do ludzi pozostałych przy koniach.
— A! — zawołał — to wy Wojciechu, nie poznałem was z daleka, chociaż miesiąc świeci tak jasno....
— Ano ja jestem. Dziwno mi, że Mosiek nie