Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/122

Ta strona została skorygowana.

śpi jeszcze o tej porze, toż północ minęła, pewno pierwsza godzina już jest.
— Ja spałem, ale obudzili mnie wasi paniczowie. Skąd zabraliście takich wesołych ludzi, z jakiego kraju oni są?
— Z kolei ich wiozę. Do naszych państwa w gościnę jadą...
— Co oni za jedni?
— Albo ja wiem? Warszawiaki i tyle. Ogromnie wesołe państwo; przez całą drogę śmieją się, gadają, śpiewają, a w lesie kazali stanąć i siedzieli z godzinę, niby że jako im się bardzo drzewa spodobały i że sośnina pachnie...
— Może to kupcy na drzewo! — zapytał Mosiek.
— Toć nie żydy.
— Różni teraz jeżdżą za handlem, a za drzewem najwięcej...
— Co wam się widzi, gdyby byli kupcy, toby sami jeździli, ale nie z pannami... Ot na zabawę się wybrali, dla uciechy. Ponoć kilka tygodni posiedzą, pokoje dla nich wyszykowane, będzie wesoło teraz w Woli...
— Ciekawym na co nasz dziedzic robi sobie tyle kosztu?
— Albo go nie stać? Ja gości nie naspraszam na barszcz i kartofle, ani wy na śledzia i cebulę...