ludzi, gdyby oni w Warszawie mieli takie pieniężne panny, to po co przyjeżdżaliby na wieś?
— Toć mówię, dla uciechy i zabawy...
— A może trochę i dla interesu, naszego dziedzica córka jest jedynaczka i będzie miała kawałek ładnego posagu...
— To i co?
— Oni są młodzi ludzie, oni jadą na zabawę, z takiej rzeczy to czasem bywa nieźle...
— Może być... panienka piękna...
— Ojciec jeszcze piękniejszy...
— O! idą już z powrotem, słyszycie jak się śmieją.
— Wesoło im, znać nie mają zmartwienia.
Po nieznośnym bruku miasteczka rozlegał się odgłos kroków i słychać było ożywioną rozmowę...
— Wiesz co Julek, ten aptekarz jest pyszny.
— Ach! obmówili go. Znalazł się względem nas jak gentelman, a ja, prawdę mówiąc, przygotowany byłem na małą awanturkę. Zasypałem się w obec jego uprzejmości... Jak tylko staniemy w Woli, natychmiast zapiszę sobie w notesie następujący aforyzm: „Są jeszcze aptekarze na prowincii...“
— Jedźmy! jedźmy! — zawołało naraz kilka osób.
— Tak, noc jest cudowna, podróż zachwycająca, ale trzeba kiedyś spać się położyć, im prędzej to uczynimy, tem lepiej będzie dla nas...
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/124
Ta strona została skorygowana.