Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/129

Ta strona została skorygowana.

— Paniczu — rzekł — chwilkę wytchnąć muszę, ujechaliśmy sześć mil bez popasu.
— Trudno; jak trzeba, to trzeba. Wolałbym jednej chwili być w domu.
— Nie dziwota — odrzekł stary sługa, zatrzymując konie i zeskakując z kozła — ja sam śpieszyłbym, gdybym przez cały rok dom u nie oglądał, zmachaliśmy szkapy okrutnie...
Konie potrząsały łbami, kawały piany spadały z grubych ich karków.
— Spiekota będzie — rzekł chłop, spoglądając w górę — słonko tęgo pali...
Młody człowiek zszedł z bryczki, wyciągnął się, wyprostował; zrzucił z ramion płaszcz i szybkim, nerwowym krokiem zaczął się przechadzać po drodze, wreszcie zatrzymał się, i może po raz dziesiąty zapytał:
— Ale u nas w domu wszystko dobrze? mama zawsze zajęta?
— A tak, ciągle, paniczu. Od rana do nocy, ale każdej chwili ma czas dla biednego, dla chorych, dla sierot. Niech jej Bóg miłosierny daje zdrowie i długie życie, tej pani kochanej, prawdziwa bo to matka dla wszystkich.
Młody człowiek zamyślił się o domu rodzicielskim, o tem ustroniu, w którem dziecinne lata swoje przepędził. Pragnął jaknajprędzej tam się