Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/13

Ta strona została skorygowana.

— Ja wam pokażę — rzekł — jak on chodzi...
Kasztan szarpnął i pobiegł wyciągniętym kłusem, a gdy Piotr ciągle biczem wymachiwał, wpadł w galop; z powodu suchej jesieni, droga była twarda, wóz turkotał i podskakiwał. Chłop miał minę tryumfującą, a Mosiek śmiał się w duchu, że odnalazł w nim żyłkę próżności i że ją tak dobrze na swoją korzyść wyzyskał.
— A co? a co? — pytał Piotr... Może powiecie, że jest we wsi lepszy koń, niż mój.
— Albo ja wiem, może jest, może niema...
Mnie się zdaje, że chyba niema...
— Spodziewam się...
— Skądby miał być? Nie chwaląc się, umiem ja koło dobytku chodzić... Na kupno pieniędzy nie żałuję, robotą nie przeciążę, a pasę na urząd... Wolałbym sam nie dojeść, aniżeli takie oto stworzenie głodem morzyć...
— Bardzo porządny jesteście gospodarz, mój Piotrze.
— A juści... Taka już moja natura...
— Powiedzcie lepiej, że takie wasze pieniądze... Nie brak wam, toście porządni, a gdybyście byli kapcan bez grosza, to nie staćby was było na porządność. Tak to na świecie zawsze bywa i w każdym interesie... Ja naprzykład, żebym miał pieniądze, byłbym bardzo porządny kupiec, taki porzą-