— Chciałbym ojczulka przywitać...
— Pojechał na łąki z Józiem, ale powróci niedługo... Czekałam na wasze przybycie i doczekać się nie mogłam; godziny wydawały mi się nieskończenie długie, ale teraz mam was nareszcie i nie puszczę prędko. Biedne my jesteśmy, my matki synów; ledwie że odchowamy pisklęta, już uciekają nam z gniazda i pozostajemy same, jak sieroty...
— Nie mów tak, mateczko, serca twych dzieci są przy tobie, kochamy cię nadewszystko, a że obowiązki w świat nas wypędzają, to trudno, matuchno, sama nas uczyłaś, że...
— To prawda, Leonku, ale przykro mi, że pozbawiona być muszę waszego widoku... Ty już z nami na zawsze zostaniesz, wszak prawda?
— Nie wiem, mateczko, nic nie wiem i myśleć o tem nie chcę jeszcze teraz. Mam czas, naradzę się z ojcem; obecnie dość mi na tem, że jestem przy was i z wami, w domu, do którego tak tęskniłem...
— Tyś tęsknił!?
— O tak, mateczko, codziennie myśl moja biegła do was, bo chociaż tam, wśród obcych może i ładniej i weselej i życie szybszym i czas rączym strumieniem płynie, ale w domu najmilej, najprzyjemniej pod tym poczerniałym dachem, obok serc zacnych i kochających.
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/131
Ta strona została skorygowana.