Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/132

Ta strona została skorygowana.

— Dobre, kochane dziecko... Siadajże, proszę, posilaj się, wszystko gotowe, bom oczekiwała na ciebie i liczyłam minuty. Jan doskonale się spisał, przywiózł cię na oznaczoną godzinę...
— Obawia się reprymandy ojca za to, że konie zmęczył...
— Ja go obronię, gdyż sama zalecałam mu pośpiech...
Młody człowiek przy stole usiadł, jadł i z matką rozmawiał, ale wciąż wzrok pytający, niespokojny na drzwi zwracał, w nadziei, że lada chwila otworzą się one, i że z uśmiechem na ustach, blaskiem nadziei w oczach, wbiegnie Władzia.
Jak też wygląda teraz, myślał, czy wypiękniała jeszcze bardziej, jak go przywita? Czy po dawnemu, serdecznie, jak siostra, czy inaczej, jak panna Władysława.
Upłynęło pół godziny, godzina, a drzwi wciąż były zamknięte, nie dochodził z po za nich ani odgłos kroków, ani szelest sukni, najmniejszy szmer nie zdradzał, że kto jest w sąsiednim pokoju — a przecież to jej pokój. Dlaczego nie przychodzi, czy gniewa się, czy może chora... co się stać mogło?
Leon nie mógł wytrwać w niepewności...
— Mateczko — zapytał nieśmiało.
— Co, kochanie?