Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/136

Ta strona została skorygowana.

nad faktem, który go wstrząsnął do głębi. Gdzie ona teraz, ta towarzyszka zabaw dziecinnych, ta, której obraz nieustannie miał przed oczami, dlaczego nie doniosła mu o swoim zamiarze? Co ją skłoniło do ucieczki?...
Szedł przez ogród, a każda ławeczka, każdy krzak róży, każde drzewo przypominało mu Władzię...
A może to niespodzianka, że jej nie ma, może to tylko halucynacya, sen przykry... Tak... tylko patrzeć, kiedy ze śmiechem srebrzystym z ręką wyciągniętą do powitalnego uścisku wybiegnie z po za drzew i zawoła: Jednak ty mnie żałujesz, Leonku!...
Nie, ogród pusty, nie ma nikogo, cicho szemrzą listkami stare lipy, motyle nad kwiatami się unoszą, pszczoły z brzękiem lecą po zdobycz, kilka wróbli zajadle o chrabąszcza walczy. Niby jest tu życie, a jednak nie ma życia, pustka, jak na cmentarzu, okropna przerażająca pustka.
Usiadł na ławce pod lipą, wsparł głowę na dłoniach i w smutnych myślach zatonął, nie wiedząc, że ktoś dąży aby go powitać.
Był to starowina ogrodnik wysłużony, resztkami sił steranych pracował, byle chleba darmo nie jeść. Pochylony, o długich białych włosach, przygasłem wejrzeniu, dreptał na trzęsących się nogach, chwa-