Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/137

Ta strona została skorygowana.

sty wyrywał, rośliny podlewał, byle coś robić, choć nikt już roboty nie wymagał od niego.
Ujrzawszy Leona, szedł ku niemu, podpierając się motyką, a dłonią oczy sobie od słońca zasłaniał. Śpieszył starowina drobnemi krokami, jak dziecko, i na płacz mu się, jak dziecku zbierało, zaczerwienione powieki drgały nerwowo...
— Paniczu! — drżącym głosem wyrzekł — Leonku!
Młody człowiek spojrzał, jak ze snu ciężkiego zbudzony.
— Ah! Łukasz! — zawołał — jak się macie staruszku?!
— Bóg miłosierny pozwolił mi jeszcze paniczów moich zobaczyć, chwała mu za to niech będzie. A myślałem w zimie, że już was moje oczy nie ujrzą...
— Chorowaliście?
— Starość paniczu, starość, dziecko kochane, złamała mnie i zmogła; leżałem jak nieżywy, oczekując rychło-li śmierć przyjdzie... Była tuż, tuż, bliziuchno, ale nie wzięła, snać człowiek jest jak owa spróchniała wierzba nad wodą; zdaje się, że życie w niej zagasło, aliści wiosna przychodzi, słoneczko grzeje, i z tej niby martwej kłody, jeszcze siaki taki listek wyrośnie. Wywlokłem się z wiosną do ogrodu i kopię, paniczu kochany, ale