Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/138

Ta strona została skorygowana.

to już koniec chyba, jesień mnie zmoże... Jakżeś urósł, jakiż mężczyzna duży, niechże cię Bóg błogosławi i wszystko dobre ci da, codziennie modlę się o to...
— Wy nas zawsze kochacie, Łukaszu...
— Każdy człowiek, ukochanie swoje mieć musi, ten ma ojca i matkę, ów żonę i dzieci, a ja sam jestem; moi bliscy dawno już w ziemi, was więc kocham... tylko... tylko, paniczu drogi, znowuż osierocony jestem z tem kochaniem..
— Osierocony?
— A tak, tak, sierota. Nie ma już naszej panienki, nie ma Władzi, odjechała gdzieś daleko w świat, a stary Łukasz płakał i płacze po niej... A, co tu gadać paniczu! Choćby i ten nasz ogród... Gdyby drzewa przemówić mogły, powiedziałyby ci jak to było... Skoro tylko wiosna ona już tu, koło mnie, i tak co roku. Z początku dzieciak psocił tylko, musiałem straszyć, że do pani na skargę pójdę, a później już nie psociła, tylko bywało wciąż pyta: Łukaszu, a to co? — A powiadam, to jest zielę — a jak się zowie? — A kosmaczek, dobry jastrzębiowi na ślepie. — I co z tem zielem zrobić? — Powiadam: wyrwać i wyrzucić. Rwie tedy małemi rączkami, zapaprze się, bywało, ziemią zaczerni, a precz rwie, a precz pyta, a ja tłomaczę. Nauczyła się poznawać każdy badyl, nauczyła się grabić,