Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/139

Ta strona została skorygowana.

grządki kopać. I tak, coraz lepiej, coraz lepiej, z roku na rok... e gdzie! moja Władziunia już i przy inspektach, przy kwiatach, już i do szczepienia się bierze, a taką miała rękę szczęśliwą, że wszystko jej się wiodło... Te młode drzewka, co panicz widzi, to jej szczepienia, te róże sztamowe na klombie jej także... Paniczu... wróci ona kiedy do nas?
— Nie wiem, Łukaszu.
— A po co ona pojechała?
— Nie wiem także; przecież nie byłem w domu. Prędzej wam mogła coś powiedzieć...
Starowina uderzył się dłonią w czoło.
— O głowo kapuściana! — zawołał — o pamięci kurza! a toż właśnie zapowiedziała i przykazała mi powtórzyć paniczowi, panu Leonowi, tylko panu, więcej nikomu... Przyrzekłem, że spełnię to...
Leon zerwał się z ławki.
— Co mi kazała powiedzieć? Łukaszu, mów, na Boga!
— Zaraz powiem, zaraz, myśli muszę pozbierać; przypomnieć, kiedy to było... Aha, przyszła tu biedaczka płakać. Usiadła pod lipą, na tej samej ławeczce, taka smutna, że opowiedzieć trudno; ja zaś gracowałem uliczkę, gdyż trawa zaczęła się pokazywać. Gracuję tedy, a panna Władzia siedzi smutna, nareszcie mnie woła, żegna się ze mną, mówi, że odjedzie... Boże wielki! po co? Trzeba,