Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/14

Ta strona została skorygowana.

dny, jak rzadko który; ale że nie mam... to jestem tylko, ot... tak sobie... ja sam nie wiem, co jestem, faktoruję, handluję... aby dalej...
— A dyć... jak kto może, tak orze... Pewnie i do dziedzica też według jakich spekulacyj wam pilno...
— Jakie z nim spekulacye można robić? On ciężki człowiek... Mało mówi, dużo myśli, a zanim grosz wyda, to go piętnaście razy obejrzy...
— To i po co chodzić do takiego?
— Trzeba próbować... tak, albo tak, może się co uda. Ślicznie chodzi wasz koń, Piotrze, ja myślę, że za pół godzinki będziemy już w Budach, przy karczmie...
— Co?
— Może za godzinę...
— Nie plećcie, Mośku, zaraz będziemy, za kwadrans najdalej...
Chcąc się popisać, chłop konia popędzał, a Mosiek chwalił, ustami cmokał, zapewniał, że mało który dziedzic swemi cugowemi końmi tak prędko jeździć potrafi.
W niecały kwadrans Piotr mocno zgrzanego kasztana przed karczmą zatrzymał, przykrył go starą sukmaną, rozkiełznał, kłaczek siana mu rzucił,
— Wart sześćdziesiąt rubli? — zapytał Mośka.