Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/140

Ta strona została skorygowana.

powiada, tak być musi, zostańcie zdrowi i szczęśliwi, Łukaszu... to jej własne słowa...
Zadyszał się starowina. Kaszel go porwał ciężki.
— Tedy paniczu — rzekł po chwili — jakby mnie kosą kto podciął! Jakże to będzie bez niej, na czyje ręce przyjdzie ten ogród? Tak rozmyslam, a ona mówi: Prośbę mam do was, Łukaszu; słuchajcie, za tydzień panicze przyjadą... pokłońcie się im odemnie obydwom, a panu Leonowi...
— Mówcie, mówcie!
— Toż mówię, paniczu, akuratnie wszystko opowiadam jak było, a panu Leonowi, mówi, powiedzcie... albo może karteczkę napiszę. Poszła do pokoju, zabawiła tam może ze trzy pacierze, wraca. Nie, mówi, Łukaszu, rozmyśliłam się, pisać nie będę. Powiedzcie mu tylko, że proszę, aby o mnie źle nie wspominał, i nic o tem nie mówcie nikomu, tylko jemu, niby paniczowi... I z tego krzaka oto zerwijcie co najpiękniejszą różę i dajcie mu ją w mojem imieniu... przyrzekłem, że zrobię jak przykazała, i oto wszystko...
— I nic więcej?
— Nic, paniczku mój kochany, ani słowa. Tylem ją widział. Nazajutrz rano odjechała z panem dziedzicem. Jan ich do kolei odwoził. Nie widziałem nawet kiedy to się stało, gdyż miałem w ogrodzie zajęcie. Niepożegnałem jej... Markotno było,