Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/141

Ta strona została skorygowana.

paniczu, i jest markotno, ach, co to gadać! Ogród pusty teraz, przemówić nie ma do kogo... Sierotą na stare lata zostałem... Pójdę po kwiat; kiedy odjeżdżała, te róże w pączkach były, dziś rozwinęły się już ślicznie! Jej to własna hodowla, jej szczepienie, ja ręki nie przykładałem do nich.
Mówiąc to, starowina, wydobył z kieszeni duży nóż ogrodniczy, szeroki, zakrzywiony na końcu, w rogowej oprawie. Otworzył go, ostrze paznogciem spróbował i drobnemi krokami podreptał ku pięknej róży, aby ściąć z niej kwiat najokazalszy.





VII.

W Woli, w wielkim starym dworze, było gwarno i ludno.
Dwa obszerne pokoje przeznaczone dla gości, a prócz tego chiński domek w ogrodzie, pomimo opozycii pana Eugeniusza, na ten sam cel wyprzątnięto.
Rozmaite rupiecie, narzędzia ogrodnicze, stare zaprzęgi i graty powynoszono na strych i do spichlerza. Ściany pokryto tapetami w chińskim guście, pozaprawiano olejną farbą podłogi, założono w oknach firanki, słowem, pani Felicya dołożyła wszelkich starań, aby z prowizorycznego domku,