Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/147

Ta strona została skorygowana.

czeka przed gankiem... Zapowiedz mu, żeby się śpieszył i po drodze nigdzie nie wstępował... Utrapienie z tymi gamoniami naszymi, ja jestem pewna, że on list zgubi, gotowa jestem trzymać wielki zakład...
— Nie zgubi, przecież mu się to nigdy nie zdarzyło...
— Ale może się zdarzyć... Czy ty nie znasz tych gapiów? Każdy z nich ma ręce drewniane, a głowę pustą jak beczka, jedno tylko posiadają rzeczywiście fenomenalne, to apetyt... Dziwię się, że nas jeszcze nie zjedli...
Tyradę tę przerwała służąca.
— Proszę pani — rzekła — panie już wstały. Czy zanieść kawę?
— Ależ naturalnie! Nieś w tej chwili... No, jeszcze tu jesteś? Ruszaj-że się! albo nie, zaczekaj, ja sama pójdę z tobą, gdyż jestem pewna, że zrobisz po cudacku...
— Alboż mi to pierwszyzna...
— Mamo — rzekła panna Helena, ja się tem zajmę...
— Już ja sama przyrządzę i podam; to obowiązek gospodyni... Ty, Helenko, zanieś im na dzień dobry ładny bukiet... zdaje mi się, że w twoim pokoju jest świeżutki... Ale — dodała, zwracając się do służącej — panowie jeszcze nie powstawali...