Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/148

Ta strona została skorygowana.

— Śpią, proszę pani, jak zarżnięte...
— Więc ja idę...
Pobiegła za służącą i po chwili śpieszyła znów do ogrodu... Dziewczyna na ogromnej tacy niosła dzbanuszki z kawą, śmietanką, cukier, masło, masę ciast, sucharków, bułeczek. Przed domkiem stała młoda osoba, zgrabna, wysmukła, ubrana w elegancki negliż. Czarne włosy piętrzyły się nad jej czołem, oczy błyszczały, usta rozchylone były w uśmiechu.
— Dzień dobry Wikciu, jakże spałaś? — zapytała pani Felicya.
— Przewybornie, kochana wujeneczko, doskonale. Tutejsze powietrze upaja poprostu...
— Tak ci się zdaje, a ciocia?
— Wstała w tej chwili i ubiera się...
— Gdzież mam podać kawę, w pokoju, czy w ogrodzie?
— Ależ naturalnie tu, wujenko... Kwiaty prześlicznie pachną, jest cień... rozkoszne miejsce... Niech wujenka pozwoli, ja pomogę nakryć...
— A nie, przyjechałaś na wypoczynek i na kuracyę.
— Wybornie... wypoczynek mi się należy dlatego, żem wcale nie pracowała, a kuracya dlatego, że posiadam wyjątkowe zdrowie...
— Jednak ciocia mówi, że niedomagasz...
— Ciocia! Ciocia żeby mogła, trzymałaby mnie