Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/15

Ta strona została skorygowana.

— Sto dwadzieścia wart... Ja sam tylebym za niego zapłacił, żebym mógł konia trzymać...
— Obiecaliście poczęstunek...
— Nie zapieram... Chodźmy do izby. Taka jazda warta kieliszek gorzałki...
Po chwili wyszli obadwaj: chłop odjechał do domu, a Mosiek ścieżką przez pola, pieszo do folwarku podążył.
Znał on w całej okolicy doskonale każdą drożynę, ścieżkę, wszystkie przełazki na płotach, dziury w parkanach; znał, gdyż się od najmłodszych lat swego życia od wioski do wioski włóczył i z drobnego handlu, z faktorstwa miał utrzymanie. Kupował wszystko, co mu w oczy wpadło i na co tylko chuda jego kieszeń pozwalała: skórki zajęcze, owcze, jaja, drób, stare szmaty, przędziwo; czasem, jeżeli wyjątkowo duży kapitał posiadał, to i cielę, albo parę gęsi. Każdy towar był dla niego dobry, na wszystko znajdował zaraz nabywców. Często zarobił kilka groszy, niekiedy stracił, i byłby zapewne przyszedł do fortuny, ale miał żonę i dziesięcioro dzieci, a w tej liczbie siedm córek, które musiał za mąż wydawać, wyposażać, wyprawiać huczne wesela. To pociągało za sobą bardzo znaczne koszta i pochłaniało wszystkie zyski z drobnego handlu. Kiedy już wszystkie córki powychodziły za mąż i otrzymały posagi, a w domu pozostali tylko trzej mali