Owa ciocia, daleka kuzynka pani Eugeniuszowej, była osoba niemłoda, dość otyła, ale trzymała się jeszcze doskonale. Zamożna, prowadziła życie regularne i wygodne nie znała ciężkich zmartwień i trosk, nie przestraszało ją widmo niepewnego jutra; dwa razy do roku trudziła się odcinaniem i wymianą kuponów, a po za tem myślała jedynie o swojem zdrowiu, wygodach i przyjemnościach.
Nazywano ją ogólnie panią prezesową, co pozwalało przypuszczać, że nieboszczyk jej mąż musiał być jakimś prezesem, nikt jednak nie wiedział dokładnie co to była za instytucya, której przewodniczył, oraz gdzie mianowicie i kiedy prezydował. Raz pan Eugeniusz, jedyny człowiek dobrze rzeczy pod tym względem świadomy, wygadał się przed panem Marcinem, że tytuł prezesa dostał się nieboszczykowi przypadkowo i tak jakoś do niego przyrósł, że już na żaden sposób nie było go można odczepić.
Rzecz się tak miała: Ś. p. pan Tomasz, właśnie mąż cioci Ernestyny, miał swego czasu dość duży majątek w zapadłej, bagnistej okolicy. Nie brakło tam grobelek, rowów, dołów, była nawet rzeczka, dość grymaśna o wiośnie, i kilka mostków. Otóż zdarzyło się raz, że taki mostek zawalił się pod ciężarem fury żydowskiej. Oczywiście, było to bardzo nie pięknie ze strony żyda, że taką ciężką
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/150
Ta strona została skorygowana.