Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/154

Ta strona została skorygowana.

wszczęła rozmowę na temat, że świat wtenczas wydałby się jej zupełnie piękny, gdyby wieś dała miastu trochę swego powietrza, zieloności i kawy, a miasto udzieliło wioskom odrobinę teatru, trochę koncertów, tramwajów, statków parowych, dorożek, kolei żelaznych, wygodnych chodników i tym podobnych drobiazgów...
Wykład ten został przerwany przez jegomościa w jasnym garniturze i eleganckim kapeluszu.
— Dzień dobry pani prezesowej, moje uszanowanie paniom! — wołał zdaleka.
— Dzień dobry radcy...
— Już pan wstał? Co za ranny ptaszek!
— W istocie, jeszcze niema dziewiątej, brakuje pięciu minut. Zadziwiająca rzecz, jak wieś usposabia do rannego wstawania.
— Nie wszystkich — wtrąciła panna Wiktorya — tamci panowie zapewne zasypiają jeszcze snem sprawiedliwych.
— Młode pokolenie... to co innego, zupełnie co innego.
— Jak to pan rozumie?
— Nie jestem człowiek wiekowy, ale należę do innej, niż dzisiejsza młodzież, generacyi, więc też mam inne zasady. Oni są realiści, ja zaś idealista; oni mogą spać jak susły, pomimo że słońce cudownie świeci, kwiaty pachną, cała natura się uśmie-