Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/157

Ta strona została skorygowana.

— I nie obraził się?
— Ani trochę. Przyjął to z filozoficznym spokojem i powiedział, że trochę zawcześnie się wybrał, i że czekać będzie cierpliwie aż się moje serce odezwie. Niechże czeka, skoro tak sobie postanowił. Przed wyjazdem z Warszawy wspominał, że ma nadzieję, iż kwiaty, ptaszki i motyle prawdopodobnie przebudzą moje uśpione serce i miał zamiar szeroko na ten temat rozprawiać. Na szczęście, było u nas kilku panów i zawołano go do winta, żeby przebudzał ciocię, która ma zwyczaj zdrzemnąć się niekiedy przy kartach... Szepnął mi, że odchodzi z rezygnacyą, wtenczas jednak odchodził, jak sądzę, z przyjemnością, gdyż za wintem przepada i mógłby dwadzieścia cztery godzin przepędzić przy stoliku...
— Moja droga, ale któż jest właściwie ten twój zakochany radca?
— Mój? A prawda, mój, gdyż chodzi za mną jak cień, a w domu u nas jest prawie codziennym gościem. Ciocia lubi go, i ma do niego zaufanie... Załatwia dla niej różne interesa pieniężne, chodzi do banku, zmienia lub kupuje papiery; gdy są goście, należy do partyjki, gdy ich nie ma, grywa z ciocią w pikietę, kupuje bilety do teatru, na koncerty, jednem słowem, dla cioci jest generalnym