ryturę za czterdzieści lat uczciwego i nieskazitelnego przesiadywania przy biurku. Ma też swój dom na Lesznie...
— W każdym razie, na emeryta nie wygląda....
— Ratuje się sztuką. Kruczą czarność włosów i wąsików zawdzięcza jakiemuś smarowidłu. Prawdopodobnie musi to być szuwaks...
— Ej, Wikciu, ty go czernisz bez szuwaksu...
— Mówię tylko prawdę. Jest to śmiesznostka niewinna, nikomu nie szkodząca... Zacny radcunio wyobraża sobie, że jest młodzieńcem, więc muska się, czerni i stroi jak elegant pierwszej mody. Zresztą człowiek to nie zły i bardzo uczynny. Komu potrzeba jakiej przysługi, ułatwienia, ten idzie do pana radcy Lucyana jak w dym, i nigdy zawodu nie dozna. Ciocia utrzymuje, że gdyby radcy zabrakło, czułaby się pozbawioną prawej ręki... Zdaje mi się, że ktoś idzie za nami... Ah! naprawdę to on... Udawajmy, że go nie widzimy i przyśpieszmy kroku.
Zwróciły na lewo boczną dróżką i weszły w cienisty szpaler leszczynowy. Smukłe pręty, pozaginane odpowiednio, tworzyły sklepienie, przez gęste liście nie mogło przedrzeć się słońce, gdzieniegdzie tylko przez niedający się dostrzedz otwór dostawały się promyki światła i złociste plamy kładły na ziemię.
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/159
Ta strona została skorygowana.