Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/163

Ta strona została skorygowana.

— Niech się pan pocieszy, że niesprawiedliwość ludzka nie pana jednego dotyka! trapi ona także i innych...
— A cóż mnie inni obchodzą?!
— Taki pan egoista?
— Przepraszam, ale gdzie idzie o moje najdroższe skarby, tam muszę być samolubem...
— Któż je panu zabiera lub narusza?
— Właśnie, że nikt, i to boli... bardzo boli, panno Wiktoryo. Wiadomo pani zapewne, że rany serca są najbardziej przykre.
— Czemu pan ich nie leczy?
— Złośliwość przemawia przez panią... Pani wie w czyjem ręku znajduje się lekarstwo, i pomimo tego...
— Dam panu plasterek angielski...
— Opowiem ja to wszystko pani prezesowej i jestem pewny, że usłyszy pani kazanie...
— Od cioci przyjmę z pokorą, ale oto jesteśmy u celu, gdzież nasze towarzystwo?
— Są wszyscy w dużym salonie... Proszę panie...
W ogromnej izbie, zwanej salonem, zebrali się już wszyscy goście pani Felicyi: prezesowa, siostra pana Eugeniusza z mężem, z dwiema córkami podlotkami, pan Jan i pan Julian, dwaj młodzi ludzie z Warszawy i jeszcze kilka osób z dalszej rodziny. Gwarno było jak w ulu, a wejście panien i towa-