rzyszącego im radcy, powiększyło jeszczcze ten rozgardyasz. Młodzież projektowała wycieczkę do lasu, zaś szwagier pana Eugeniusza, pan Wincenty, uparcie spoglądał na stolik do kart, kombinując, czy nie dałoby się złożyć partyjki. Widocznie kombinacya wypadła pomyślnie, gdyż odprowadził na stronę pana radcę i wszczął z nim przyciszonę rozmowę.
Radca się bronił.
— Dajże pokój, niepodobieństwo! — mówił.
— Dlaczegóżby?
— Moje miejsce jest przy damach, kart mam w Warszawie dość, a jeżeli przyjechałem na wieś, to nie po to, żeby siedzieć przy zielonym stoliku...
— Więc po co?
— Żeby użyć rozkoszy wiejskich i miłego towarzystwa.
— Ej ty pstry motylku, wyperswaduj-że sobie raz nareszcie wszelkie flirty i przyłącz się do nas, do starszych... Ja, ty, prezesowa, jeszcze ktoś czwarty, i już jest zabawa. Na wycieczki do lasu nie chódź, bo ci się reumatyzm przypomni i kwękać będziesz przy damach. No, posłuchaj dobrej rady i nie marudź... Prezesowa będzie ci szczerze wdzięczna, bo i jej przy takiej tuszy, włóczyć się po lesie, wielkiej przyjemności sprawiać to nie będzie...
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/164
Ta strona została skorygowana.