Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/167

Ta strona została skorygowana.

trzymuję... A gdzież pan Leon, dlaczego wam nie towarzyszy?
— Nie wiem — odrzekł pan Marcin — proponowaliśmy, nie chciał. Obawiam się, czy ten chłopak nie chory...
— Niechże Bóg broni! a cóż mu dolega, na co się skarży?
— Wcale się nie skarży i zapewnia nas, że jest zupełnie zdrów, ale ja uważam w nim zmianę, której przyczyny nie mogę odgadnąć. Jest ciągle jakiś smutny, apatyczny, nic go nie zajmuje; po całych dniach siedzi w ogrodzie z książką w ręku i niby czyta, ale zauważyłem, że kartki książki nie są rozcięte... Doprawdy nie umiem sobie wytłomaczyć, co mu właściwie jest...
— Ja myślę, proszę ojca — rzekł pan Józef, — że to objaw naturalny, reakcya, która następuje zwykle po wielkim wysiłku. Chłopak miał egzamina ciężkie, męczył się, przesiadywał po nocach, truł się czarną kawą i bezsennością; stąd tak wyczerpał siły i teraz wpadł w apatyę. To przejdzie, ojcze... Przed dwoma laty i ja czułem się tak wyczerpanym i znużonym, jak on teraz. W takim stanie pożądałem tylko snu i odpoczynku, ciszy bezwzględnej, niemal cmentarnej. Leżeć jak kamień, nic nie czuć, o niczem nie myśleć, oto były moje jedyne pragnienia w owym czasie, niech