reguralne, oczy duże, pełne blasku i inteligencyi, ładnie zarysowane i trochę ściągnięte ku sobie brwi znamionowały siłę woli... Wargi i policzki otaczał delikatny zarost czarnej barwy.
Pan Eugeniusz patrzył na młodego człowieka i żałował w duchu, że niema syna.
— Macie sąsiedzie, dużo gości, jak słyszałem — rzekł pan Marcin.
— Jest kilka osób; cichy nasz dom ożywił się niezmiernie, a mamy też i pannę ładną, co się zowie, a bogatą! Panie Józefie, pilnuj się... Warszawianka śliczna, może łatwo głowę zawrócić, jeżeli tylko zechce...
— Jestem o to spokojny — odrzekł młody człowiek z uśmiechem.
— Proszę, jaka pewność, ale bo to podobno wy dzisiejsi nie wierzycie w miłość. Prawdaż to?
— Bynajmniej... Wierzymy we wszystko, w co i wy wierzycie...
— Doskonale, więc i w miłość?
— I w miłość także...
— W takim razie, nie rozumiem pańskiej pewności siebie. Na seryo mówię, że panna Wiktorya może zrobić wrażenie; ja sam, gdybym był ze dwadzieścia pięć lat młodszym, to kto wie, czy nie uległbym jej czarom... Zresztą zobaczysz ją niedługo i przyznasz mi słuszność...
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/169
Ta strona została skorygowana.