Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/171

Ta strona została skorygowana.

— A jakiż mam być?
— Sądziłem, widzisz, że przy technologii, maszynach, a najbardziej przy Niemcach, z którymi ciągle przestajesz, zrobisz się sztywnym, takim jakby to powiedzieć... pod cyrkiel, do winkla i do pionu, a tu widzę z pociechą, że fantazya jest i żeś nie taki kanciasty, jak sobie wyobrażałem.
— Kanciasty! — rzekł pan Marcin z uśmiechem. — Kanciasty... sąsiad bo miewasz niekiedy szczególne określenia...
— Ale zrozumieliście obadwaj o co idzie. To dla mnie dość.
— Proszę pana — rzekł młody człowiek — ścisłość nie wyklucza fantazyi, a maszyna nie przeszkadza poezyi. Jedne i drugie mają racyę bytu.
— Tak! sto razy tak, kochany Józiu! Czy nie masz nic przeciwko temu, żeby cię stary przyjaciel twego ojca, jak dawniej, po imieniu nazywał?
— Zrobi mi to wielką przyjemność. Sam pan przyznał przed chwilą, że nie jestem kanciasty, i w ogóle nie zmieniłem się, a skoro tak, to pocóż zmieniać mi nazwę? Miło mi będzie pozostać dla pana zawsze Józiem, tak jak pozostanę nim dla ojca i matki...
— Dziękuję ci chłopcze; tak lubię, po dawnemu, bez zmian. A teraz śpieszmy do domu...
Po kwadransie szybkiej jazdy stanęli przed do-