tknęło go jakie zmartwienie, które przed rodzicami chce ukryć.
Wyszła z domu i udała się wprost pod lipy. Na ławce siedział Leon z książką w ręku i niby czytał; był tak zamyślony, że nie zauważył, że matka nadchodzi, dopiero gdy stanęła tuż przy nim, zerwał się z ławki.
— Przestraszyłam cię? — zapytała łagodnie.
— Ależ nie, mateczko, tylko nie wiedziałem, że tu jesteś.
— Przyszłam cię prosić na śniadanie, bo obiad będzie później, poczekamy na ojca i na Józia...
— Nie ma ich w domu?...
— Pytasz o to? Przecież proponowali ci abyś razem z nimi pojechał...
— Prawda. Przepraszam mamę, za moje roztargnienie...
— No chodź... Źle zrobiłeś żeś nie pojechał z nimi, byłbyś się trochę rozerwał...
— Kiedy nie mam chęci, mateczko... Mnie tu dobrze, w ogrodzie siedzę, wieczorem chciałbym w pole pójść...
— Przecież mamy dziś jechać do Woli...
— Żebym ja w domu mógł zostać, moja mamo kochana...
— Niepodobna; tak zapraszali serdecznie, i ja przyrzekłem, trzeba tam być koniecznie. Chyba, że
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/173
Ta strona została skorygowana.