jesteś chory, mój Leonku, to zostań; ale w takim razie, i ja nie ruszę się z domu...
— Nie jestem chory, nie dolega mi nic, i skoro mateczka życzy sobie żebym pojechał, pojadę...
Pani Zofia smutnemi oczami spoglądała na syna, kroczącego obok niej w milczeniu; gdy weszli do pokoju, usiadła na sofie i poprosiła go by zbliżył się do niej.
— Siądź-no tu — rzekła łagodnie — bliżej, tak jak niegdyś, kiedy byłeś jeszcze mały i miewałeś małe zmartwienia. Pamiętasz? Zawsze w takich wypadkach przychodziłeś do matki; aby się wypłakać, z trosk swoich zwierzyć; a matka zawsze znajdowała dla cię słówko pociechy, tak, że odbiegałeś od niej rozpromieniony, z uśmiechniętą twarzyczką. Umiałam niegdyś łzy twoje osuszać...
— Prawda, matko kochana, prawda... ale to już tak dawno...
— I cóż się w naszym stosunku zmieniło? Co nowego zaszło? Jesteś mojem dzieckiem jak dawniej, a ja nie przestałam być dla cię kochającą matką, któraby chętnie resztę życia oddała za pewność, że wam będzie dobrze na świecie... Mój Leonku, mój synu kochany, ją muszę wiedzieć dlaczegoś ty smutny, z jakiej przyczyny cierpisz? Wszakże nie popełniłeś, chyba nic takiego, cobyś
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/174
Ta strona została skorygowana.