dzieci, zmieniająca się z biegiem czasu w tkliwe przywiązanie, wreszcie w gorącą młodzieńczą miłość. Matka słuchała z zajęciem wyznań synowskich, a w miarę jak je Leon rozwijał, przypominała sobie różne drobne szczegóły, do których w swoim czasie nie przywiązywała żadnego znaczenia...
— Że ja tego nie spostrzegłam — rzekła półgłosem.
— Sądzisz, mateczko, że ja spostrzegałem? To tak jakoś przyszło samo, stopniowo, niewiadomo kiedy. Kiełkowało w duszy, niby drobne ziarnko na roli, rozwijało się, rosło, a teraz napełnia wszystkie moje myśli, zabiera mi całą istność. Ja ją bardzo pokochałem, tak bardzo, że opowiedzieć tego nie potrafię... Miałem zamiary na przyszłość i sądziłem, że je urzeczywistnić zdołam. Śpieszyłem do domu z biciem serca, z utęsknieniem, nietylko do was, moi najdrożsi, ale i do niej. marzyłem o dniach szczęśliwych, jakie mnie tu czekają, a tymczasem na samym wstępie taka okropna wiadomość! Czułem się spiorunowanym, zmiażdżonym, rozdeptanym jak najnędzniejszy robak. Gmach moich najdroższych marzeń runął odrazu, rozsypał się w gruzy i nie pozostało z niego nic... Oh, matko! taka teraz pustka, taka straszna pustka...
— Pomówmy spokojniej, Leonku, nie rozpaczaj.
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/176
Ta strona została skorygowana.