Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/18

Ta strona została skorygowana.

się zapewne, że taki, który posiada dużo, nawet bardzo dużo — dozna chwilowego braku.
Wszystko to sobie Mosiek rozważał w głowie, a kroku przyśpieszał, gdyż nie mógł być pewnym, czy z tegoż miasteczka w pół godziny, w godzinę później, nie wyjdzie drugi, trzeci, dziesiąty podobnie myślący człowiek i nie podąży do Bud.
Młodsi i żwawsi chodzą prędzej, bogatsi posiadają konie i biedki, mogą więc starego i biedaka prześcignąć i uprzedzić.
Na szczęście, spotkał Mosiek znajomego chłopa, wyprosił sobie miejsce na wozie, poruszył zręcznie psychiczną sprężynę gospodarskiej próżności i tak wspaniale, tak szybko, do samej karczmy dojechał.
Teraz już jest prawie u celu.
Obejrzał się. Jak okiem sięgnąć na drogach pusto; widać tylko szarą rolę, poczerniałe łąki, a w górze blade, zaspane słońce jesienne przyświeca.
Gdzie niegdzie z kominów chałup chłopskich wznoszą się słupy białawego dymu, z oddalenia, ze stodółek dochodzi niewyraźny, jakby przygłuszony, łoskot cepów.
Pusto, nie widać nikogo, nikt nie jedzie. Mosiek wyprostował się dumnie, jak tryumfator, jak zwycięzca na turnieju. Wie, że jest pierwszy, że wyprzedził wszystkich współzawodników swoich,