Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/189

Ta strona została skorygowana.

— Stracić?! Dlaczego ja mam stracić? Czym na to pracował, czym na to siedział w lesie jak zając, żeby mieć straty! skąd wujaszek wie, że ja jestem na drodze do strat? Jeżeli macie zasadę do takiego gadania, to mi ją wyjawcie póki czas, jeżeli nie, to nie napełniajcie serca mojego strachem, gdyż ono delikatne jest i z takiego powodu będzie dużo cierpiało. Co wam należy na tem, żeby moja spokojna dotąd głowa, dźwigała na sobie wielki ciężar trwogi i niepokoju?
— Nic mi nie należy. Słowo moje urodzone jest z życzliwości. Ja chciałbym widzieć cię bogatym, szanowanym i szczęśliwym. Nasza familia nie jaśniała nigdy milionami, i jak sobie przypominam ojców, dziadków, nawet jednego pradziadka, oni byli ludzie godni, ale, między nami mówiąc, same kapcany. Otóż, ponieważ ty, Mojsie, masz szczęście i ładny początek, chciałbym aby od ciebie spłynęło na nasz ród trochę złotego blasku. Niech wnuki i prawnuki powiedzą kiedyś, że są potomkami wielkiego pieniężnika, reb Mojsia...
— Kto wam powiedział, że ja do tego nie dążę, że nie chcę puścić blasku, na całą familię, że nie mam zamiaru zostawić dzieciom moim ładnych pieniędzy. Wam może się zdawać, że ja w nocy śpię, a to nieprawda; ja bardzo mało śpię, ponieważ