— Trochę potrafię. Niebardzo pięknie, ale inszy znawca przeczyta.
— Czy was kto w mieście zna?
— Niby jak?
— Czy może kto poświadczyć, że wy jesteście prawdziwy Bartłomiej Śmieciucha... a nie Jacek Kogut, albo Maciek Sikora...
— Kpicie żydku, czy co?
— Bywały już takie zdarzenia... Jeden mówił, że jest jeden, a on wcale nie był jeden, tylko był drugi...
— Ja jestem ja, a że to prawda, może poświadczyć żyd, co ma szynk przy moście i ten co żelaztwo sprzedaje, i ten co ze smołą jeździ, i ten...
— Dość! dość! Ja żądam jednego, a wy dajecie cały kahał! Nie potrzeba tyle...
— I jakże będzie?
— Dobrze będzie, nie frasujcie się, interes skończony... Ile wam potrzeba?
— Najbiedniej trzydzieści rubli...
— Duża suma, wielka suma, inny nie poradziłby na to, ale moja głowa poradzi...
— Na pewno?
— Na wiatr ja słowa nie rzucam, i niech wam się nie zdaje, że to jest łatwa rzecz... Muszę się dużo napracować, natargować, nagadać, ale chcę wam dogodzić i sam chcę przytem zarobić. Jak to
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/197
Ta strona została skorygowana.